Historia juniora. Sonia

Grafika przedstawia dłonie kilku osób, które stykają się pięściami w geście jedności i wsparcia. W tle znajduje się napis "Projekt Junior Tester 2024" oraz zachęta "Wykorzystaj lato, aby zdobyć nowe umiejętności i zwiększyć swoje szanse na rynku pracy!".
Nie przestajemy publikować historii testerów nadesłanych do nas w ramach Projektu Junior Tester. Kiedy będziemy mogli przeczytać Twoją?

Przed Wami historia Sonii:

Chciałabym opowiedzieć Wam swoją historię. Historię, na którą składało się wiele chwil zwątpienia i niepewności, wzlotów i upadków. Historię, która jest światłem nadziei w mrokach kryzysu juniorskiego. Będzie to krótka gawęda o przebranżowieniu, walce o siebie i wierze we własne możliwości. 

W swoim wyuczonym zawodzie pracuję 10 lat. Odnoszę mniejsze i większe sukcesy zawodowe, osiągnęłam już pewien poziom specjalizacji. Mimo tego od kilku lat miałam wrażenie, że o ile zawód fizjoterapeuty jest moją pasją, o tyle praca prowadzi do przepaści, w otchłani której czai się wypalenie zawodowe. Co robić? Zacisnąć zęby, nie użalać się nad sobą i dalej robić swoje? A może zmienić pracę? Ale jak, skoro jestem już po trzydziestce, spędziłam tyle lat na nauce, tyle czasu i pieniędzy zainwestowałam w rozwój? 

Targały mną poważne rozterki i frustracje. Co prawda od dawna już spoglądałam nieśmiało z zainteresowaniem w kierunku branży IT, ale nie rozważałam wcześniej poważnie przebranżowienia się - parłam konsekwentnie do przodu według schematu początkowo obranej kariery. Do czasu. Do czasu, aż coś w mnie pękło i zadałam sobie pytanie: a może można inaczej i nie jest za późno na zmiany? Zdałam sobie wówczas sprawę, że jeśli nie spróbuję, to będę tego żałować do końca życia. A tak postępować zdecydowanie nie warto. 

Mówiąc IT, myślałam jako laik: programista. I o ile perspektywa nauki tego zawodu była pociągająca, o tyle podczas rozpoznania rynku trafiłam na opis pracy testera oprogramowania. To było to! Poczytałam, pooglądałam, posłuchałam, wzięłam udział w bezpłatnym, króciutkim kursie. Im dalej w las tym bardziej nie mogłam uwierzyć, jak zaczyna podobać mi się świat QA! Trwało to dobre kilka tygodni, po których postanowiłam: wchodzę to! 

Zawsze lubiłam się uczyć, a moja droga edukacyjna i zawodowa sprawiła, że uczenie się jest nieodłączną częścią każdego mojego dnia. Ekscytowała mnie więc perspektywa wyzwania posiądnięcia masy totalnie nowej wiedzy. Podjęłam poważne kroki, redukując swój czas pracy do wymiaru połowy etatu, aby pozostałą część przeznaczyć na szkolenie się. Mimo różnych, często skrajnych opinii środowiska, zdecydowałam się, że szkieletem i ramą procesu przebranżowienia będzie kilkumiesięczny kurs. Zajęcia wyznaczały mi rytm i kierunek nauki. Uzupełniałam to oczywiście o studia własne. W ruch poszły testerskie podcasty, treści na YouTube, grupy na portalach społecznościowych, blogi, newslettery i moje ukochane książki. Dbałam też o realizację praktycznych zadań. Łączenie intensywnej nauki z pracą zawodową było wyzwaniem, ale jakże satysfakcjonującym i pięknym! Na potrzeby historii być może i wartałoby pisać ku pokrzepieniu serc, opowiadając o paśmie nieustających sukcesów nagradzających trudy ciężkiej pracy. Tak jednak nie było. Co rusz powracały wątpliwości: czy aby na pewno dobrze postępuję? Czy nie warto kontynuować stabilnej, choć niesatysfakcjonującej pracy? Może poszukać innego zajęcia pokrewnego do wykształcenia, zamiast rzucać się na głębokie wody przebranżowienia i zaczynania wszystkiego od początku? W branży IT przecież jest kryzys, setki jak nie tysiące osób poszukuje bezskutecznie pracy, El Dorado się skończyło. Tak, uparte kontynuowanie procesu przebranżowienia to nie droga usłana różami…

Po kilku miesiącach nauki zaczęłam rozsyłać CV. Syndrom oszusta długo mnie przed tym wstrzymywał, ale wiedziałam, że walczyć o marzenia trzeba całym sercem i zaangażowaniem. Nie da się inaczej. Słałam aplikację za aplikacją, traktując to jako swoisty trening (zdążyłam już zapomnieć, jak to jest być świeżym narybkiem na rynku pracy). Pewnego dnia moje serce zabiło mocniej - jedna z firm, na pracy w której mi zależało, odezwała się! Dostałam się na rozmowę rekrutacyjną. Mimo stresu wypadłam dobrze i obroniłam gradobicie pytań technicznych. Czułam niestety, że o ile teoretyczną wiedzę zaprezentowałam nieźle, tak przemawiał przeze mnie brak doświadczenia. Rekruterzy widocznie mieli podobne odczucia, bo zdecydowali się wybrać kandydata o większych kompetencjach. To był bolesny cios, ale i porządna lekcja.

Codzienny rytuał przeglądania portali z ogłoszeniami o pracę i LinkedIn sprawiał, że fale zwątpienia nie przestawały mnie zalewać. Ofert nie było za wiele, a kandydatów - wręcz przeciwnie. Postanowiłam, że nadszedł czas na realizację założenia, które postawiłam sobie na początku swojej drogi ku przebranżowieniu, kilka miesięcy temu. Zmodyfikowałam CV, napisałam szczery list motywacyjny i wysłałam go do firmy, którą postrzegałam jako swoje wymarzone miejsce pracy. Wymarzone, bo organizację znałam z perspektywy użytkownika końcowego oprogramowania i od lat śledziłam efekty jej pracy. Genialne technologie, misja spójna z moją, piękna wizja, świetni ludzie za tym wszystkim stojący. Dodatkowo dziedzina pokrewna mojej pasji, czyli medycyna ze szczególnym nastawieniem na ortopedię i fizjoterapię. Fantastycznie! Firma aktualnie nie rekrutowała nikogo do działy QA, ale - marzenia same się nie spełniają, trzeba o nie zawalczyć. No to zawalczyłam, wysłałam aplikację.

Nie wiązałam z tym posunięciem wielkich nadziei. Mimo wszystko, życie to nie bajka, prawda? Robiłam dalej swoje, czyli intensywnie uczyłam się, szukałam wakatów testerskich, pracowałam. Pewnego dnia, niespodziewanie, w środku przeciętnego dnia w gabinecie, na ekranie smartwatcha zobaczyłam powiadomienie - napisali, odezwali się!

Krótka konwersacja online, później rozmowa telefoniczna, następnie spotkanie. Toczyło się to wszystko wymarzonym torem. Do projektu wstępne poszukiwano kogoś z QA, najlepiej z zapleczem i specyficznym doświadczeniem w fizjoterapii. A takie, dość nieoczywiste połączenie kompetencji, właśnie mnie opisywało. Tak szczególny zbieg zdarzeń sprawił, że po tygodniu nerwowego wyczekiwania usłyszałam: witamy w projekcie! 

To dopiero początek mojej ścieżki i nauki. Wstęp do wstępu o wstępie. Ale najważniejszy krok został podjęty i zdołałam ruszyć w dalszą drogę. 

Jaki jest morał z tej historii? Jeśli czegoś naprawdę chcesz i w coś wierzysz, idź w tym kierunku. Nie poddawaj się i przyj naprzód. To brzmi banalnie wiem, ale naprawdę działa. Tak po prostu. Skup się też na dodatkowych atutach, umiejętnościach, doświadczeniu. Jak widać, to one mogą stać się fundamentem sukcesu. Nie bój się też wychodzić przed szereg i ryzykować. Bo warto. Naprawdę warto.

oryginalna pisownia zachowana

Podoba Ci się ta historia? Możesz oddać na nią swój głos w ramach konkursu w Projekcie Junior Tester, wybierając jedną z reakcji pod tym wpisem.

Autorzy historii, którzy zdobędą najwięcej głosów naszych czytelników, mogą zgarnąć wejściówkę na listopadową konferencję TestWarez 2024 lub indywidualny mentoring wraz z oceną CV.

Więcej o Projekcie Junior Tester >> tutaj <<

Wszystkie nasze wpisy i aktualizacje dotyczące konkursu znajdziecie na grupie FB Tester oprogramowania - jak nim zostać?
 

To powinno Cię zainteresować